20 lutego 2015

Feel nothing





Cześć :)

Czuję się psychicznie nieco lepiej. Mimo, że nadal niezbyt widzę sens swojego bytowania, nie mam aż takiego kryzysu jak ostatnio.

Te 3 dni jakoś zleciały. Bardzo się starałam, dałam z siebie, co najlepsze. Jutro czeka mnie wspólny wieczór z bliskimi mi koleżankami, kino, a potem nieco wieczornych urozmaiceń. Obawiam się trochę. Nawet nie tego, że coś pójdzie nie tak z dietą, bo na to się nastawiam, alkohol doda swoje kalorie. Przeraza mnie to, że obydwie moje koleżanki są chude, a ja przy nich, nie ukrywam wyglądam jak... no cóż ... wieloryb. Zwyczajnie na myśl o publicznym towarzyszeniu im ogarnia mnie wstyd.
Wiem, że to przeżyję. Tyle,że mam świadomość by zagłuszyć wstyd lubię wypić więcej alkoholu. Nie, nie upijam się. Nie umiem. Mój wstyd mnie blokuje. Wstyd za wygląd, zachowanie i brak spontaniczności (która pechowo wynika tylko z poczucia wstydu). Bardzo lubię ten stan radości, beztroski, który jest poprzedzeniem upicia się. Wtedy nawet toleruję siebie, może nawet zauważam pewne pozytywne rzeczy, jednak wewnątrz zawsze pozostaje jakieś negatywne uczucie, którego nie umiem określić, ale mimo wszystko się uśmiecham.



Odnośnie diety sprawa wygląda tak :
poniedziałek : 133 kcal, brak ćwiczeń
wtorek : ostatki co się równa sporo jedzenia, a to oznacza dzień zawalony
środa : 388 kcal, spalone 312 kcal 
czwartek : 392 kcal, spalone 293 kcal
piątek : 685 kcal, spalone 225 kcal 
(dzisiejsze 450 kcal pochodzi z pierogów z twarogiem, które robiłam razem z mamą. Nie uznaję ich jako złamanie postanowienia, bo choć było na słodko, to nie jest typowym przetworzonym słodyczem, niestety twaróg miał cukier - gdybym była przy robieniu farszu to choćbym poprosiła mamę by dała miodu - a do tego jest domowe) 

Od środy nie jem słodyczy (w to wliczam też każdego rodzaju śmieciowe jedzenie). Jest to moje wielkopostne postanowienie, którego praktycznie co roku nie udaje mi się albo podjąć realizacji, albo zrealizować do końca. Obecnie znalazłam cel tego postanowienia. Trzyma mnie to na razie w ryzach. Po prostu muszę pamiętać o co walczę, co mogę przez ten mały gest być może uczynić dla kogoś. To jakoś dodaje mi sił :)


Życzę Wam kochane dobrego weekendu! 
I uśmiechu na ten tydzień. 
Nie dajcie się złamać przeciwnościom losu. 

16 lutego 2015

Today I thought I will kill



Witajcie kochane.
Mam nadzieję, że czujecie się dobrze, kochane i wartościowe. Tego nam wszystkim życzę z całego serca.

Dziś to był chyba jeden z gorszych dni. Jak dobrze wiecie ten blog przestał być blogiem o odchudzaniu, teraz jest zapisem mojej porażki - mojego życia.
Dziś po raz pierwszy żałowałam, że nie mam w domu dostępu do jakichś leków. Czegoś co zaprowadzi mnie do krainy snu na wieki. Czy starczyłoby mi odwagi? Dziś chyba tak. 
Niestety żyję nadal. Nadal żyje obleśna i gruba świnia, która może jedynie wstydzić się za siebie w stosunku do urody swoich przyjaciółek. Tylko chudość może mi dać choć zbliżone poczucie do tego jak to jest czuć się ładnym. Choć na moment. 

Usłyszałaś kochanie kiedyś od przyjaciółki, że jesteś brzydka?
Usłyszałaś kochanie kiedyś od przyjaciółki, że śmiesznie wyglądasz, jak chłopak?
Usłyszałaś kiedyś kochanie od przyjaciółki, że "jaka z ciebie parówa"?

Jeśli tak, to bardzo Ci współczuję. Tak bardzo chciałabym móc Cię w takim razie przytulić i ukołysać w ramionach, mówiąc, że jesteś cudowna.
I zrobiłabym to nawet wtedy kiedy ta przyjaciółka mówiła to żartobliwym tonem, patrząc na Twoje stare zdjęcie z dzieciństwa.


I może dlatego że siebie nie znoszę dziś jestem po prostu smutna.



,

8 lutego 2015

I am fucking joke.





Jestem żałosna, wiem to. Tyle obiecujących słów w poprzednim poście rzuconych na wiatr. Jak zwykle niewykorzystanych.
Nie będę się usprawiedliwiać.

Poddaję się, odpuszczam przy każdej okazji.
Czas to skończyć i przestać być śmieszną. 
Albo mi zależy albo nie. 

Łatwiej byłoby zakończyć swój ośmieszający żywot jednej wielkiej porażki. Ale cholerny brak odwagi nie pozwala. Zasnąć i się nie obudzić... Poddać się całkowicie. 



I wydaje mi się, że zdobywanie tej wymarzonej chudości będzie niczym umieranie, grzebanie tej ohydnej mnie, która nie zasługuje na nic, bo jest beznadziejna. Chciałabym ją zabić wraz z jej słabościami. 

Mama, patrzy na mnie jak na wielką porażkę. Rzuciłam studia, nic nie robię wartościowego, a do tego jestem tłusta. Obrzydliwa. Przynoszę wstyd. 

No kto normalny mógłby być dumny z takiego dziecka? 
Czy ktokolwiek?
Otóż nie. 

1 lutego 2015

All or nothing

Czuję jak bardzo próbuję udawać, że wszystko jest w porządku. Od kilku miesięcy nie jest. Teraz widzę, że to, co pod koniec września zepchnęłam jako miesięczny incydent wciąż we mnie jest. Odraza, objadanie, niezadowolenie. Jedynie panuję nad tym, by nie myśleć o wymiotowaniu czy przeczyszczeniu. Choć nie raz dla chwilowego poczucia mniejszej wchłanialności i przetwarzania pokarmu w tłuszcz, sprowokowałabym to, czego nie powinnam.

Cały czas zastanawiam się czy choć przez chwilę miałam bulimię, czy jedynie pewne zachowania.
Obecnie znów zatracam się w błędnym kole obietnic lepszego, pracowitego jutra, które wydaje się nie mieć miejsca.
Ale nie mogę tak żyć, na własne życzenie. Nie chcę.

Mogę osiągnąć wszystko, jeśli zechcę. 
Chcę. Pragnę. Marzę.
Wszystko albo nic - to doprowadza do spirali jem zdrowo i ćwiczę - objadam się i lenię.
OD DZIŚ ZOSTAJE TYLKO WSZYSTKO. SKREŚLAM NIC. 
Nie chcę być niczym. Skoro wszystko wymyka się gdzieś spod kontroli, biegnie własnym tokiem, którego nie umiem choćby ogarnąć i lekko okiełznać, muszę zrobić wszystko by mieć równowagę w swoim świecie. Zawsze chciałam być idealna - nie umiałam. Wiem, że nie będę. Ale nikt nie zabroni mi się zbliżyć do perfekcjonizmu. 

Nie wiem, czy kiedykolwiek odważę się to wypowiedzieć na głos:
Moja niechęć do własnego ciała i pragnienie chudości (takiej, nieco niezdrowej) jest od pewnego czasu niemym wołaniem o wyrozumiałość. O to, że ja też mogę popełnić błędy i mogę sobie z czymś nie radzić. I choć jestem słaba, pokażę siłę.
Może to głupie i nierozsądne, takie pchanie się w bagno na własną odpowiedzialność, tylko czy ja przypadkiem nie ugrzęzłam już w mule? Czy skrywanie nienawiści do siebie, a za razem oszukiwanie samej siebie, że się akceptuję, może wyniszczyć? Czy może to ze mną jest coś nie tak, że nie stać mnie na powiedzenie sobie stop - może ja jedynie doszukuję się w sobie kolejnego usprawiedliwienia...

Przepraszam Was, że jestem jaka jestem - raz mnie nie ma, raz wracam.
Staram się skleić swoje życie. I czasem myślę,że byłoby lepiej gdyby ono dla mnie nie istniało. Gdyby mnie tu nie było nigdy.
Potrzebuję kogoś kto spróbuje mnie zrozumieć.
Bo choć przyznałam się trzy miesiące temu mamie i przyjaciółce do wymiotów, to od tego czasu już nikt nie spytał jak sobie daję radę. Obiecałam tego więcej nie zrobić i nie robię, ale te z Was, które co nieco mają z tym styczność, dobrze wiedzą, że to wcale nie oznacza, że jest wszystko w porządku.

Do tych z Was, które może tu są, które tak jak ja półtora roku temu zakładając bloga, myślały, że "ja się jedynie odchudzam, będzie zdrowo, a wsparcie kogoś, będzie pomocne" - to samo w sobie jest w porządku. Jednak wkraczając w świat dążenia do idealnego ciała (które dla większości z nas jest równoznaczne ze skinny, a nie fit), wzmianek o głodówkach, zmniejszaniu kalorii, ćwiczeniu najlepiej w każdej możliwej chwili, idzie się pogubić, wpadać ze skrajności w skrajność, i cóż - ciężko się od tego uwolnić, powiedzieć STOP w odpowiednim momencie.
Osobiście póki nie zaczęłam SGD nie wiedziałam czym są napady, objadanie się do granic możliwości.
To dość niebezpieczny świat. Marzymy o sile, choć czujemy się bezsilne. I tą bezsilność chcemy zamienić w coś, by w końcu choć na minutkę poczuć jak to jest czuć się wartościowym i zadowalającym. 

Ale może kiedyś świat się nieco zmieni. Może nie będzie żadnych ideałów ciała, charakteru, postępowania itd. Oby. Każdy jest jaki jest i ta różnorodność powinna być doceniana. Możemy jedynie szlifować to, co jeszcze w pełni nie lśni, ale dla siebie, nie dla kogoś innego. 

Bądźcie silne i nie pozwólcie by ktokolwiek wami pogardzał. Nikt na to nie zasługuje. 

14 stycznia 2015

"Just let the pain remind you hearts can heal"

Kochane, jak ja się za Wami stęskniłam :)
Ale nie ukrywam, że ta przerwa bardzo długa była mi potrzebna. Podjęłam pewne decyzje i wytyczyłam sobie pewien tor, którego staram się trzymać, choć czasem błądzę.

W niedzielę spojrzałam w oczy tej decyzji, która kiełkowała we mnie od kilku miesięcy. Czasem ją maskowałam, czasem dawałam jej upust w ostrych słowach. Zostawić studia, ten kierunek, który mnie jedynie unieszczęśliwia, a na myśl o powrocie na uczelnię serce wariuje, a nerwy uchodzą pod postacią łez. 
Nie wytrzymałam i byłam szczera z rodzicami. Nie chcę tam wracać. 
Cóż sytuacja jest owiana pozorem normalności, ale czuję, że to rodzaj ciszy przed burzą. Moi rodzice zareagowali zbyt opanowanie jak na taką wiadomość. Chyba że może jakimś cudem to zaakceptowali? Jednak spodziewam się - prędzej czy później moja mama mi to wypomni, wyrzyga wręcz przy pierwszej lepszej nadarzającej się okazji.
Ale to ja zrezygnowałam - to i ja poniosę konsekwencje. 


Chudość i szczęście to jak zwykle moje cele na 2015 rok.
Kilka dni sporej kontroli dało mi cudowne poczucie spełnienia. Byłam u babci ze dwa razy i nie dałam się skusić na smakołyki. To był jeden z większych sukcesów, gdyż pobyt u babci zazwyczaj stawał się idealną okazją do odpuszczania sobie.
Rzecz jasna nie wszystkie dni nowego roku były dobre,zdarzały się spore porażki, ale by nie tracić ducha, wiary w siebie (że tym razem sprostam i osiągnę to, czego chcę), szukałam choć małego, drobnego pozytywu dnia, ale nie było to żadne usprawiedliwienie. To czasem pomaga :) Wtedy nie wydaje się człowiekowi, że jest tak beznadziejny w sensie całokształtu.

Niedziela była wielkim dniem dla mnie. Podjęłam bardzo odważną i wymagającą decyzję. Nie wiem co nastąpi, idę w nieznane. Ale czuję jakąś ulgę, ale jednocześnie miesza się we mnie i strach, co teraz będzie nadzieja, że się ułoży, że się odnajdę w tym wszystkim. 
I choć pewnie większość z Was uznałaby ten dzień za porażkę i coś godnego nagany, bo połączenie wielkich nerwów i co miesięcznej przypadłości kobiet dało w efekcie wilczy apetyt na wszystko. Niestety moje pierwsze dni mają do siebie to,że żołądek trawi wszystko dwa razy szybciej (już nie mówiąc kiedy wezmę rozkurczowe albo przeciwbólowe tabletki), jedzenie wręcz przeze mnie przelatuje i za chwilę znów czuję się głodna, nienajedzona.
Nie czuję się przejedzona, ale wydaje mi się,że to raczej "zasługa" okresu, a nie zjedzenia niedużej ilości, bo wydaje mi się, że było tego na prawdę sporo, choć nie był to moment napadowy - napychania się do granic możliwości, ile wlezie bo mam okres. 

Mam nadzieję, że nadal będziecie mnie wspierały tak jak dawniej.
Bo choć mam (rocznikowo) 20 lat, to wgłębi jestem jak zagubione dziecko. 

A TEN 20 ROK ŻYCIA CHCĘ UCZYNIĆ ŚWIETNYM, PEŁNYM SPEŁNIONYCH MARZEŃ, OSIĄGNIĘTYCH CELÓW I ODNALEZIENIEM SWOJEJ ŻYCIOWEJ DROGI.